czwartek, 21 lutego 2008

4 dnowy trekking w Parku Narodowym Torres del Paine


Jezdzac stopem tak naprawde nie wedruje sie duzo z plecakiem. Czasem trzeba przejsc z kilometr zeby dojsc do jakiejs stacji benzynowej, ale to jest naprawde wyjatek, ktory przydaza sie nam raz na tydzien. Teraz, po raz pierwszy w zyciu, decydujamy sie na 4 dniowa wedrowke z plecakiem przez gory, po nieznanym terenie. Czy podolamy? To sie zaraz okaze. Jeden dzien spedzilismy w Puerto Natales na niezlym imprezowaniu ale takze na przygotowywaniu sie do trekkingu. Kupowalismy jedzenie, glownie puszki i chleb, parowki, kielbaske. Niestety nie bedziemy w stanie nic przygotowac na cieplo bo nie mamy ze soba kuchenki gazowej, ale chyba te 4 dni jakos wytrzymamy.

W domu u Viniego i Yaniry spedzamy wspaniale chwile, mimo ze ich dom jest przepelniony az 4 osobami z Polski. Z naszymi rodakami jakos nie udaje sie nam zaprzyjaznic, za to z nasza para Chilijczykow jak najbardziej. Krzysiek i Jacek maja problem chyba z odnalezieniem sie na tym swiecie. Mieszkaja i pracuja w Irlandii. Pluja na Polske i na jej "biede". Jacek, ktory i tak sprawia o wiele sympatyczniejsze wrazenie od rozmawiajacego wlasciwie tylko o seksie Krzyska, w nocy juz po pijaku wymachuje jakims zegarkiem, twierdzac, ze on pracuje na niego jeden dzien a jego matka w Polsce musi na taki zegarek pracowac 2 tygodnie:/ Mimo, ze mowia o biedzie w Polsce, Jacek z 2 godziny mnie przepytuje, czy moglby znalezc jakas dobrze platna prace w Polsce. Chyba jednak teskni.

Czesc rzeczy z naszego bagazu zostawiamy u naszych domodawcow ale i tak nasze plecaki wypelniaja sie jedzeniem. Jakos nie mam wrazenia, zeby staly sie lzejsze. Spakowani i gotowi na przygode opuszczamy goscinny dom naszych hostow z planem powrotu po 6 dniach w ich progi.
Wychodzimy na droge z plecakami i juz po 2 minutach zatrzymuje sie jakis oficer i podwozi nas doslownie 2 kilometry do ronda, gdzie rozwidlaja sie drogi, z ktorych jedna prowadzi wlasnie do Torres del Paine. Ledwo wysiedlismy i nawet nie zdazylismy przejsc na wlasciwa strone jezdni a juz zatrzymala sie dla nas mini-ciezarowka. Mily stolarz zabral nas bez problemu ze soba. Dokad jedzie, a jedzie wlasciwie prawie do parku. Skreca 7 km przed jego granica w inna strona. Tak wiec zrobimy z nim ponad 100 km. Pogoda jest piekna. Po drodze robimy zdjecia. Oprocz nas nie jedzie tedy nikt, mimo ze przeciez to glowna droga do jednego z najslynniejszych parkow w calej Ameryce Poludniowej. Niestety wysiedlismy na jakims skrzyzowaniu drog, na zupelnym pustkowiu. Zblizylo sie do nas stado guanaco. Nadal nic nie pojawialo sie na horyzoncie, co mogloby nas zabrac, wiec postanowilismy rozpoczac marsz na piechote. Jednak nie uszlismy 20 metrow a juz zatrzymal sie przy nas olbrzymi bus turystyczny. Wsiadajcie krzyczy kierowca. Dowiaze was do parku i nic od was nie wezme. Prawdziwy szok. Zatrzymal autobus pelny turystow zeby nas zabrac ze soba. Przywital mnie zwrotem Che. Wiec chyba wydawalo mi sie ze jestem Argentynczykiem, zreszta juz po raz kolejny w historii moich podrozy po Ameryce, ktos mysli ze pochodze wlasnie z tego kraju.

PO paru minutach jazdy docieramy do Laguna Amarga, ktora jest granica parku. Tutaj wszyscy musza wysiasc zeby kupic bilet wstepu. My uslyszelismy od Argentynczyka z Ushuaia, ktory nam polecil jak uniknac wstepu do Parku Ziemi Ognistej, idac droga kolejowa, ze i tu mozna uniknac oplaty po prostu wychodzac z autobusu i korzystajac z zamieszania wsiasc do niego z powrotem. Jest to mozliwe bowiem nikt tych biletow nie kontroluje. Tak tez zrobilismy wchodzac nawet jeszcze dla nie poznaki do budki straznikow, gdzie kupowalo bilety i symulujac, ze wychodzimy po ich zakupieniu. Tutaj czas bylo zmienic srodek transportu, bo nasz autobus nie jechal w porzadanym przez nas kierunku. Mielismy 2 opcje albo isc na piechote, albo podjechac mikrobusem jeszcze 7 km do poczatku szlaku za 2 dolce. Wybralismy ta latwiejsza opcje, szczegolnie ze przed nami byla dluga wspinaczka do kampingu u szczytu Base Torres. Slonce mocno grzalo. Oj ciezko bylo sie ruszyc z tymi plecakami, szczegolnie ze po 15 minutowym marszu droga zaczela prowadzic pod gore. Moja Kasienka zaczela miec problemy. Przystawala co pare krokow. Widac, ze jest to dla niej katorga. Wlasciwie po 30 minutowej wedrowce stracilem nadzieje, ze kiedykolwiek dojdziemy do celu. Kasia jednak zacisnela zeby i powiedziala, ze dojdzie. Robilismy dlugie, czasem polgodzinne przerwy na odpoczynek. To pomoglo. Do pierwszego schoniska mielismy 2 godzinny drogi, trase ta pokonalismy chyba w 3 godziny, ale doszlismy szczegolnie, ze widoki byly piekne, a po pewnym czasie weszlismy na krawedz doliny, gdzie na szczescie przestalismy sie piac pod gore. Przy pierwszym schonisku El Chileno planowalismy tylko, krotki postoj, wszedzie roilo sie od Izrealczykow, ktorzy uznaja Ameryke Lacinska za w miare bezpieczna. Krotki odpoczynek i ruszamy dalej. Myslalem ze teraz bedzie latwiej, bo wydawalo sie ze bedziemy isc caly czas brzegiem rzeki. Jednak mylilem sie mocno, znowu zaczelismy sie piac pod gore i mimo ze podawano ze mamy tylko godzine drogi na pewno spedzilismy z 2 godziny maszerujac do celu. Towarzyszyl nam silny wiatr. Nie wiem jak Kasia tego dokonala, ale w koncu wieczorem kolo godziny 18 bylismy u celu. Wyczerpani niesamowicie. Bylismy wsrod drzew nad brzegiem rzeki, na Acampamiento Base, u podnoza Torres del Paine, symbolu parku. Camping byl na tyle dobrze umiejscowiony, ze mimo straszliwego wiatru, nie czulismy nic, schowani za drzewami. Juz tego dnia zrezygnowalismy ze wspinaczki na sam szczyt. Zjedlismy cos i padnieci polozylismy sie spac.

Nastepnego dnia juz bez plecakow, nie zwijajac jeszcze naszego namiotu ruszylismy zeby zdobyc zaplanowany szczyt. Znowu tabliczka byla mylaca, wedlug niej mielismy tylko 45 minut drogi, mimo ze szlismy dosc szybko stracilismy na to na pewno ponad godzine. Krajobraz zmienial sie i w koncu wedrowalismy wsrod wielkich glazow a zielone drzewa zniknely gdzies za nami na dole. Mimo ze szlismy bez plecakow, odezwal sie brak kondycji. W koncu naszym oczom ukazal sie przepiekny widok. trzech bryl skalnych dominujacych nad gorskim jeziorem. Usiedlismy by porozkoszowac sie widokiem, na szczescie bylo dosc wczesnie, i nie mielismy przy sobie tlumow. Na szczescie rowniez pogoda nam nadal dopisywala. Czas rozkoszowania sie widokiem skonczyl sie szybko i nalezalo zejsc w dol. Zwinelismy namiot i zalozylismy na plecy plecaki, za ktorymi wcale sie nie stesknilismy. Teraz czakalo nas na szczescie, przynajmniej na pierwszym etapie wiecej schodzienia niz wchodzienia. Przed nami bylo 18 km marszu, wydawalo sie ze duzo, ale patrzac na mape odnosilismy wrazenie, ze nie bedzie tak trudno patrzac na podane godziny przejscia danych odcinkow, niebawem okaze sie ze mylilismy sie bardzo. Pierwszy odcinek wyjscia z doliny poszedl dosc sprawnie, jednak na wysokosci El Chileno odczulismy silne podmuchy wiatru i pierwsze krople deszczu. Nie zazdroscilismy tym tlumom, ktore nas mijaly i wlasnie wchodzily do doliny. Zanosilo sie na niezle urwanie chmury. Za chwile ma sie okazac, ze nam tez nie ma kto zazdroscic. Na dole urzadzilismy sobie krotki odpoczynek, mielismy jeszcze 11 km do przejscia. Wedlug opisu byly to tylko 4 godziny marszu po dosc latwym terenie, wiec niby luz. Ruszamy, po przejsciu pierwszej godziny, juz w deszczu, gdzie plecak staje sie coraz ciezszy pytamy przechodzacych turystow ile przed nami? wszyscy mowia 4 godziny. A wiec co jest do cholery, przeszlismy godzine i nic sie nie zmienilo. Wszyscy wspominaja nam ze nie tylko 4 godziny marszu ale i rzeka do przejscia wplaw, ktora jest dosc niebezpieczna. Na razie bagatelizujemy problem rzeki i ruszamy dalej. Jest coraz ciezej, maly skromny deszczyk zamienia sie w ulewe, mam wrazenie ze juz wszyztko mam mokre, a co jest najgorsze ze nawet nie ma gdzie sie schowac, zarzad parku kasuje po 30 dolarow wstepu, ktorych na szczescie nie zaplacilismy, ale nie oferuje nawet jakiejs altanki, zeby sie skryc. Aby odetchnac chowamy sie wiec pod nielicznymi drzewami, gdzie leje nieco mniej. Po okolo 2,5 godzinach marszu docieramy do brzegu rzeki. Jest to gorski potok, dosc gleboki. Skladajacy sie w dodatku z dwoch odnog ktore trzeba pokonac. Nie ma tu ani mostu, ani kladki, jest tylko zaczepiony drut, ktorego mozna sie zlapac. Zastanawiam sie jak stanac na kamieniach zeby sie nie poslizgnac i nie wywrocic z calym sprzetem, pieniedzmi i paszportem. Bo to bylaby najwieksza strata, raczej nie sadze ze bylbym w stanie tu utonac. Jest jeszcze jeden problem, woda jest tak zimna, ze az wyje z bolu. Ide na bosaka, zeby do konca nie zamoczyc butow. W koncu udalo sie, pokonac bez wiekszych problemow pierwszy odcinek z plecakiem. Wrocilem sie po Kasi plecach i przeszedlem z nim, potem Kasia przeszla juz dzielnie sama bez problemow. Gorzej bylo z druga czescia rzeki. Znowu wszedlem jako pierwszy, ale naprawde trudno bylo postawic gdzies noge, bo kamienie byly dosc daleko od siebie oddalone, a spadniecie z nich oznaczalo nieprzyjemna kapiel. co gorsza jak juz bylem w polowie przeprawy, zerwala sie linka metalowa, ktora byla tutaj jedynym oparciem. Kasia spojrzala na mnie z przerazeniem, na szczecie udalo mi sie ja przymocowac spowrotem na metalowy pal i ruszylem dalej. Jeszcze pare skokow i juz bylem na drugim brzegu. Zrzucilem placak, pieniadze, i wszytko co bylo cenne i rzucilem sie na pomoc w przeprawie Kasi, ktora juz stala na jednym z kamieni z plecakiem rozpaczajac ze jej mala nozka na pewno nie da rady przeskoczyc na kolejny kamien. Na szczescie po chiwli bylem przy niej. Zlapalem ja mocno i przeprowadzilem na drugi brzeg. Resztkami sil staralismy sie osuszyc nasze przemarzniete stopy, ktore po chwili i tak moczyl padajacy bez ustanku, bezlitosny, chilijski deszcz. Do schroniska stad mielismy jeszcze 2 godziny marszu. Zaczely sie niestety wieksze pagorki, i trzeba bylo rozpoczac wspinaczke, szlismy juz jak w amoku, nie zwracajac prawie uwagi na otoczenie, plecak ciazyl coraz bardziej. Bylismy juz tak zmeczeni, ze prawie obojetnie patrzylismy na przepiekne krajobrazy wiekich jezior otoczonych lancuchami gorskimi. Nie moglismy uwierzyc, ze schorniska wciaz nie widac, bylismy gotowi rozbic sie gdziekolwiek. W koncu dostrzeglismy majaczace w oddali budynki naszej przystani, chcielismy nawet wykupic nocleg w normalnym pokoju i wysuszyc sie po ludzku. Niestety schonistko nie mialo miejsc i polecalo rozbic namiot. Co za chamstwo, w Polsce proponuja ci przynajmniej podloge wewnatrz schroniska atutaj wysylaja cie z namiotem na deszcz. No nic, siadamy zeby cos zjesc. Tutaj tez niemila niespodzianka, stoly zarezerwowane dla tych ktorzy wykupili kolacje. Jest tylko jeden stol dla pozostalych. Olewamy to, najpierw musieliby mnie sila stad ruszyc, jemy wiec spokojnie swoje produkty rezygnujac z kolacji za 20 dolarow(!!!), drozyzna jest taka ze nawet zagotowanie wody kosztuje tu 4 dolary. Stajemy przy piecyku zeby osuszyc siebie i swoje rzeczy, niestety po rozbiciu namiotu okazuje sie ze zamokly nam materace i spiwory, wnosimy to wszystko do schorniska i ustawiamy przy piecach, powoli doprawadzamy sie do normalnego stanu, na szczescie w cenie kampingu za 18 dolarow mozna sie wykapac pod cieplym prysznicem, z czego oczywiscie korzystamy. Na koniec staje sie cud i kuchnia wydaje bezplatnie kawe i herbate, co za ulga napic sie w koncu czegos goracego:) Idziemy spac, susi, szaleje wiatr, ktory cala noc bedzie szarpal naszym namiotem nie dajac nam mozliwosci spokojnego snu.

Nastepnego dnia budzi nas piekny slonczeny dzien i od razu humory sie poprawiaja. Tym razem postanowilismy ograniczyc marsz do 2,5 km, jest pieknie, robimy co chwile postoje, jakze odmienny nastroj od tego z dnia poprzedniego, jestesmy jednak bardzo zmeczeni, docieramy do skraju Doliny Francuskiej. Tu rozbijamy sie na tak zwanym Acampamiento Italiano, tutaj w parku sa 2 systemy campingow, platnych i bezplatnych, te platne sa przy schronisku i daja mozliwosc skorzystania z kapieli w lazienkach, na bezplatnych sa tylko toalety i umywalki jesli ma sie szczescie. Rozgladamy sie szybko po okilicach i padamy, mielismy zamiar wejsc jeszcze do doliny ale sily nam na to nie pozwolily i juz okolo godziny 15 powiedzielismy sobie dobranoc. Padamy wyczerpani zeby obudzic sie na ktotko okolo 19 i zrobic krociutki spacer.

Nastpenego dnia takze planujemy tylko 2,5 km i tyle tez robimy, pogoda znowu sie pogarsza ale nie jest tak tragicznie jak pierwszego dnia, po dojsciu do schroniska zrywa sie coraz silniejszy wiatr. Spotykamy Polakow, ktorych widzialismy juz wczesniej na szlaku, wolaja nas radosnie, chlopak jest astronomem na stazu doktorskim a jego zona mu towarzyszy, maja zostac tu w Chile 1 rok, z czego 4 miesiace juz minely. To juz kolejni Polacy spotkani na trasie, w sumie z 10 osob z Polski tu spotkalismy. Z radosci spotkania rodokow rozbijamy sie przy nich nie zwracajac uwagi, ze umieszczamy namiot na terenie wystawionym na kazdy wiatr, a wiac zaczyna coraz mocniej, tak ze moj dosc wysoki namiot sklada sie i zaczyna przylegac prawie do ziemi. Kasia proponuje przeniesc go na inne, bardziej oslonione drzewami miejsce, ale nie chce mi sie robic takiego zamieszania, wyjmuje wszytkie posiadane linki i mocuje namiot do wszystkich okolicznych krzewow, Kasia nawet wyruszyla w poszukiwanie dodatkowych sledzi i takowe tez przyniosla z niewynajmowanych namiotow, wyjmujac je jak szpieg powracajacy z akcji z wlasnej skarpetki:)
Na szczescie schonisko, przy ktorym sie rozbilismy jest wyposazone w sklep, kupujemy wiec mleko czekoladowe i wielka czekolade mleczna i wcianamy z rozkosza. Wiatr nie daje rady tym razem mojemu namiotowi i mozemy spokojnie zasnac.

Nastepengo dnia opuszczamy juz bez zalu park. Wsiadamy na statek, za ktorego placimy jakies 25 dolarow od osoby za polgodzinna krotka przejazdzke. Wysiadamy po drugiej stronie jeziora i zaczynamy stopowanie, samochod pojawia sie raz na 20 minut ale nikt sie nie zatrzymuje, jest cieplo i slonecznie ale sila wiatru siega pewnie 90 km na godzine, czasem wiec trudno nam ustac, a drobne kamienie zwiewane z drogi uderzaja w nas bezlitosnie. Spotykamy Brazylijczyka, ktory na motorze chce dostac sie do USA. Daje nam czekoladke na pocieszenie i mowi ze chetnie by nas wzial. W koncu po 1,5 godzinnym oczekiwaniu zatrzymuje sie samochod miejscowej firmy turystycznej. Ruszamy, niestety tylko do wyjazdu z parku do Laguny Amarga, tutaj po 10 minutowym oczekiwaniu znajdujemy ludzi, ktorzy jada prosto do naszego nastepnego celu podrozy czyli do El Calafate w Argentynie, szczesliwi wsiadamy i ruszymy bez zalu zegnajac sie z tym pieknym parkiem, ktory jednak nie za bardzo nas rozpieszczal jesli chodzi o pogode i odleglosci do pokonania.

Relacja z naszego krótkiego pobytu w El Calafate znajduje się w blogu Argentyna. Potem znowu tu wrócimy, aby opowiedzieć wam a naszym rejsie statkiem,pobycie na wyspie Chiloe i w Puerto Monnt.

Z Punta Arenas do Puerto Natales. Tu poznajemy nasza chilijska rodzine !!!


Rano sie budzimy, szybkie sniadanko i w droge. Moja Kasienka jak zwykle "upierdliwa", co minutke prosi o buziaczka:). Niemiec wyrusza znowu w droge az do Puerto Natales wiec nie zaszkodzi po prostu pojechac z nim. Po drodze zwiedzamy stolice regionu Punta Arenas. Miasto to bylo kiedys bardzo bogatym osrodkiem portowym, to wlasnie tendy przez Ciesnine Magellana przedostawaly sie statki, w czasach gdy nie bylo Kanalu Panamskiego. Niestety te piekne czasy juz sie skonczyly. Teraz duza szansa na ich powrot staje sie turystyka. Same okolice Punta Arenas nie naleza do najpiekniejszych a samo miasto ma oczywiscie glowny rynek z warta uwagi panorama oraz bardzo bogatymi domami jeszcze z XIX wieku do ciekawych nalezy rowniez cmentarz na ktorym znajduje sie slynny pomnik El Indio Desconosido, ktory ponoc spelnia zyczenia, ulecza choroby. TO zaskakujace ze w tak katolickim kraju jakim jest Chile ludzie traktuja pomnik Nieznanego Indianina jakby to byla figura jakiegos swietego. Co rzuca sie jeszcze w oczy to to, ze widzimy tu wiele chorwackich nazwisk. Okazuje sie, ze tereny te byly kolonizowane przez liczne glupy wlasnie poludniowych Slowian, wlasnie z tego kraju. Duzo imigrantow przybylo takze z samego Chile, glownie z wyspy Chiloe.
Przed zwiedzeniem cmentarza zadzownilismy do naszego hosta w Puerto Natales
Wogole zdziwilismy sie ze udalo nam sie kogos znalezc, bo przeciez miejscowosc ta jest bardzo turystyczna a czlonkow Hospitality zaledwie 3. Nam sie udalo. Dostalismy przemily list od Yaniry i Viniego. Zapewniali nas, ze chetnie nas ugoszcza, ale mankamentem moze byc fakt ze mieszkaja 5 km od samego miasta i ze maja 5 psow, kota i pole paintballowe. A wiec dzwonimy do naszego hosta...telefon odbiera Vini. Mowie mu, ze do ich domu dotrzemy juz dzisiaj. Jest troche zaskoczony, mowi ze mielismy przyjechac jutro, martwi sie, gdzie nas pomiesci, kiedy w domu sa jeszcze inni czlonkowie HC. Nie brzmi to zachecajaco, mowimy ze za 4 godziny bedziemy i rozmowe przerywa automat, bo koncza sie nam monety bez ktorych tu sobie nie pogadasz. Ruszamy w droge, jest piekna sloneczna pogoda. Okolo 17 docieramy do celu i ponownie dzwonimy na komorke Viniego, probuje nam wyjasnic dokladnie gdzie mieszka. Chyba mu sie wydaje ze go nie rozumiem, bo nagle przekazuje telefon innej osobie. Ku memu zdziwieniu odzywla sie ktos po polsku. To Krzysiek, tez czlonek HC. Jest tam ze swoim kolega Jackiem. Jaki ten swiat jest maly. Okazuje sie ze niepotrzebnie za daleko wjechalismy w miasteczko, bo nasi znajomi mieszkaja przy wylotowce wlasnie na Punta Arenas gdzie przed chwila jechalismy z Niemcem, ale od czego jest autostop, zagadujemy wiec kobiete, ktora na pobliskiej stacji benzynowej tankuje swoje wysluzone autko. Na poczatku nie rozumie o co nam chodzi, czy my zgubilismy droge czy co, ale w koncu zabiera nas pod dom naszych hostow.

Mieszkaja w pieknym miejscu na wzgorzu, z ktorego rozposciera sie widok wart miliony!widac prawie cale Puerto Natales. WItaja nas przemili ludzie w wieku 30-32 lat. Vini jest Brazylijczykiem, ktory przyjechal kiedys do Santiago, zeby studiowac medycyne. Niestety po kryzysie w Brazyli, tata przestal przysylac pieniadze i syn musial skonczyc nauke na 3 roku, do ktorej nigdy nie powrocil choc stale o tym marzy. Yanira jest chilijka i po babci odziedziczyla 5 hektarowa posiadlosc, na ktorej wlasnie sie znajdujemy. Nasi gospodarze stworzyli tutaj hotel dla psow El Camino, ktory w czasie naszego pobytu ma 5 czworonoznych gosci oraz pole paintballowe. Maja tez kury . Cudowne miejsce i wspaniali ludzie, nawet nie zdawalismy sobie sprawy, ze poznamy tu naszych najlepszych przyjaciol, przyjaciol, za ktorymi bedziemy tesknili przez dlugi czas. Ale o tym w kolejnych postach:)

środa, 20 lutego 2008

Z Ushuaia do Punta Arenas


Pamietam opowiesc naszego kolegi Satoshiego, ktory mowil ze probowal z Ushuaia wyjechac stopem i zajelo mu to 5 dni, po czym zrezygnowal. Wydawalo sie nam to nie prawdopodobne. Z samego rana Lucio, kolega Raula wywiozl nas na stacje benzynowa przy wyjezdzie z miasta. Upieral sie, zeby nas zostawic troche dalej na drodze i dziwil sie, ze chcemy na stacje. Ale nic sam wyszedl, spytal pierwszych ludzi co tankowali benzyne i juz po 1 minucie bylismy w samochodzie jadacym do Rio Grande. Pogoda sie pogorszyla, ochlodzilo sie, wiec przypomnielismy sobie o istnieniu kurtek. Z Rio Grande zlapalismy bez wiekszych problemow stopa do granicy z Chile w San Sebastian. Na przejsciu granicznym celnik argentynski dziwi sie ze jedziemy stopem. Nie chce wbic nam teraz pieczatki. Dlaczego pytam? Pieczatka ma date dzisiejsza - odpowiada - a wy przeciez mozecie sie i do jutra stad nie wydostac. Znajdziecie kogos to przyjdziecie na 5 minut przed odjazdem do mnie i wbije wam wjazd do Argentyny. Smieje sie i nie moge uwiezyc w jego brak optymizmu. Jest godzina 13 a on mysli ze my stad do polnocy nie ruszymy. Zapewniam go ze ruszymy w przeciagu najblizszych 20 minut i zeby sie nie wygupial tylko wbil pieczatke. Widac moja wypowiec byla dosc sugestywna bo nie omieszkal zwlekac dluzej i postawil nam upragniony stempelek. Tak jak powiedzialem, tak i bylo, z jedna roznica, szukanie stopa nie zajelo nam 20 minut ale 5, pierwszy zapytany gosc zgodzil sie nas zabrac. Z radosci powiedzialem o tym celnikowi, ten przywital moja informacje z szerokim usmiechem zdradzajacym ogromne zaskoczenie. Nasz stopodawca okazal sie Niemcem, nauczycielem, ktory wypuscil sie w samotna miesieczna podroz po Argentynie i Chile, poczatkowo nie wiedzial dokad jedzie dokladnie.

Po przekroczeniu granicy przed odjazdem, zlozyl nam propozycje nie do odrzucenia. A moze bysmy tak pojechali do Porvenir, stamtad odplywa tez prom i to prosto do Punta Arenas. Wyskoczylem tylko aby upewnic sie czy rzeczywiscie jest taka opcja. Celnicy potwierdzili to. Nie pozostalo wiec nam nic innego jak jechac do celu. Droga wiodla czesciowo wzdluz pieknej lini brzegowej. Docieramy do miejscowosci Porvenir. Krajobraz jest podobny do tego z okolic Rio Grande, wiec dookola wielka pustka. Prom odplywa dopiero o 19 mamy wiec sporo czasu. Zwiedzamy malutka miejscowosc pod Prorvenirem, w ktorej sie znajdujemy. Zachodzimy do malutkiego kosciolka i tu zaskakuje nas ksiadz i jego pomocnica. Przygotowuja sie do rozpoczecia mszy swietej. Ale oprocz nich w kosciele nikogo nie ma. Ludzie pojechali na wakacje tlumaczy smutny ksiadz. Zapraszaja nas aby usiasc w lawkach. Chyba sie ciesza ze jestesmy, bo maja jakis uczestnikow, my jednak wpadlismy tylko na 5 minut, i pewnie ku niezadowoleniu ksiedza i jego pomocnicy opuscilismy kosciol. Zastanawiam sie czy dalej odprawili msze mowiac do pustej sali?

Wsiadamy na prom, niestety musielismy zaplacic jako pasazerowie po 10 dolarow, ale mamy sympatyczna 3 godzinna przeprawe po Ciesninie Magellana. Po drodze podziwiamy pieknie prezentujace sie stado delfinow. Dopiero okolo godziny 22 wyjezdzamy na lad. Nasz Niemiec jest zwolennikiem rozbijania namiotu w pieknym otoczeniu, wybieramy wiec Rezerwat przyrody z jeziorem na poludnie od Punta Arenas. Spieszymy sie bo robi sie juz ciemno, a my musimy jeszcze rozbijac namioty. W koncu dojezdzamy do jakiejs bramki, tu siedzi strasznik i rzada 30 dolarow za auto, i 3 osoby kampingujace, osto negocjuje cene i udaje mi sie ja zbic na 15 dolarow.Rozbijamy namiot nad brzegiem pieknego jeziora, wieje dosc mocno. Mam nadzieje, ze bedzie sie nam dobrze spalo po raz pierwszy na chilijskiej ziemi.